niedziela, 4 grudnia 2016
Delicja makowa z wiśniami i kawą wg Aleex
Od tygodnia zastanawiam się co napisać. I czy pisać w ogóle. W głowie nadal trwa galopada myśli, nadal emocje dochodzą do głosu. Obejrzałam film Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń”. Film jest niesamowity pod wieloma względami, choć nie wiem, czy chciałabym obejrzeć go po raz drugi. Może za jakiś czas, na spokojnie, kiedy w głowie przestaną pojawiać się zapamiętane z kina kadry.
Każdy zapewne odbierze film po swojemu, na mnie zrobił ogromne wrażenie. Od pierwszych chwil reżyser przykuwa naszą uwagę. Niezwykle wymowne są słowa Jana Zaleskiego, świadka ludobójstwa, bezpośrednio poprzedzające projekcję: „Kresowian zabito dwukrotnie, raz przez ciosy siekierą, drugi raz przez przemilczenie. A ta druga śmierć jest gorsza od pierwszej”. Reżyser od początku znakomicie buduje napięcie. Swoją filmową opowieść zaczyna od ukazania wesela Polki i Ukraińca. Młodzi ludzie, kochający się, szczęśliwi, wraz ze swoimi bliskimi, świętują zaślubiny. Sąsiedzi bawią się wspólnie, rodzą się kolejne uczucia, ale tę wiejską sielankę zakłóca banderowski rekruter, który sieje ferment, opowiadając o wyzyskujących Ukraińców Lachach, o zamykanych cerkwiach i o niesprawiedliwości. Na nic zdają się zapewnienia księdza, że zamknięte zostały tylko te cerkwie, które były opuszczone. Głos rozsądku ginie wśród innych, zapalczywych głosów.
Zabawa twa dalej. Widzimy kresowe zwyczaje i miejscowy folklor – oczepiny, weselne zabawy. Obserwujemy wyścigi konno, walki na cepy, a także ścięcie siekierą na progu domu warkocza pannie młodej. Te wydarzenia stanowią idealny kontrast do tego, co dopiero nadejdzie.
Na tle tego wielokulturowego tygla poznajemy Zosię, główną bohaterkę, siostrę panny młodej. Dziewczyna też chce być szczęśliwa i pragnie swoją przyszłość zbudować z Petrem, ukraińskim rówieśnikiem. Ojciec Zosi zdecydował jednak, że dziewczyna zostanie żoną owdowiałego sołtysa, Macieja Skiby. Będzie wychowywała jego dzieci i pracowała w gospodarstwie. I to szybko, bo zbliżają się żniwa.
Wybucha II wojna światowa. Jej początek oraz okupacje - najpierw radziecka, a następnie niemiecka - wpływają na eskalację konfliktów w wołyńskim społeczeństwie. Wyzwolone przez wojnę nacjonalistyczne zapędy oraz ukryte dotąd urazy między sąsiadami, doprowadzają do coraz większych tragedii, które osiągają punkt kulminacyjny podczas rzezi wołyńskiej.
A ta jest przedstawiona szokująco realistycznie. Tym straszniejsze jest to, co dzieje się na ekranie, gdy mamy świadomość, że każda zbrodnia oprawców, każda nieludzka tortura ma swoje umocowanie w historii. Nie chce się wierzyć, że coś tak strasznego mogło się dziać. Nic nas nie omija. Siedząc w kinie tak naprawdę tkwimy w wołyńskiej wiosce, która nocą jest podpalona, a my patrzymy, jak banderowcy mordują dzieci, kobiety (również te w ciąży) i mężczyzn. Nie chcemy patrzeć, a jednak nie możemy odwrócić wzroku.
Obsesja zabijania ogarnęła nie tylko banderowców, Polacy także przeprowadzali swoje akcje odwetowe. I to też szokuje widza. Smarzowski w swoim przekazie jest obiektywny. Pokazuje, że zło i dobro obecne było w obu naszych nacjach. Niektórzy Ukraińcy pomagali Polakom, niektórzy Polacy nie potrafili przebaczać. A my, patrząc na to, uświadamiamy sobie, że ten film jest o nas.
Smarzowski pokazał bowiem nie tylko szokującą przemoc, ale chyba przede wszystkim mechanizmy, które doprowadzają do tego okrucieństwa. To przestroga przed nacjonalizmem, ksenofobią i pogardą, które sprawiają, że zło staje się coraz śmielsze i podnosi wysoko łeb. I dotyczy to nas wszystkich, bo historia zawsze może zatoczyć koło.
Polecam Wam „Wołyń”, ale uprzedzam, że możecie wyjść z kina rozchwiani emocjonalnie. Film jest bardzo trudny, to wyczerpujące świadectwo straszliwych wydarzeń. Reżyser nie przemilczał niczego, nie przepuścił żadnej okazji, żeby pokazać dramat tamtych czasów, gdy nie tylko śmierć, ale i okrucieństwo oswojono. Uniwersalne przesłanie „Wołynia” jest jednak najważniejsze - nie wolno dać dojść do głosu fanatykom, a zło nazywać złem, nieważne jakie będzie dla niego usprawiedliwienie.
Po seansie znalazłam uspokojenie w intensywnej pracy, a przed weekendem także w kuchni. Piekłam da mojego taty, Andrzeja, ciasto imieninowe. Jak zawsze starałam się, by było wyjątkowe, więc szukałam fajnego przepisu. Znalazłam go na kwestii smaku, ale zmodyfikowałam po swojemu. Zapraszam Was dziś na to pyszne ciasto w nowej wersji. Świetnie sprawdzi się na każdej uroczystości, będzie smakowało także podczas nadchodzących świąt. Polecam.
Składniki:
• 5 jajek
• 1/2 szklanki cukru (100 g)
• 4 łyżki mąki pszennej
• 1 łyżka mąki ziemniaczanej
• 2 łyżki maku (sypkiego, prosto z torebki)
• 1 łyżeczka proszku do pieczenia
• szczypta soli
Poncz:
• sok z 1 cytryny
• 2 łyżki przegotowanej wody
• 2 łyżeczki cukru
• 2 łyżki amaretto
Przełożenie:
• frużelina wiśniowa w puszce 350 g
Masa kawowa:
• 1 łyżka kawy rozpuszczalnej + 60 ml wody
• 1 łyżka żelatyny
• 6 łyżek likieru amaretto
• 250 g serka mascarpone (schłodzonego)
• 400 ml śmietanki 30% (schłodzonej)
• 2 łyżki cukru pudru
Polewa:
• 200 ml śmietanki 30%
• 150 g gorzkiej czekolady
Sposób przygotowania:
1. Przygotować biszkopt: białka oddzielić od żółtek. Białka ubić ze szczyptą soli na sztywną pianę. Porcjami dodawać cukier. Miksować do otrzymania gęstej, lśniącej piany.
2. Dodać żółtka, zmiksować do powstania jasnej masy.
3. Na pianę przesiać mąkę z proszkiem do pieczenia i mak.
4. Delikatnie wymieszać, do połączenia się składników.
5. Blaszkę o wymiarach 22x37 cm wyłożyć papierem do pieczenia. Wlać masę. Wyrównać.
6. Biszkopt piec 25-30 minut w piekarniku rozgrzanym do 170 stopni C (dół +termoobieg). Ostudzić.
7. Przygotować poncz. Gorącą wodę osłodzić, przestudzić. Dodać amaretto i sok z cytryny. Wymieszać.
8. Ostudzony biszkopt nasączyć. Ja, przed nasączeniem, nożem wyrównałam brzegi, które były za wysokie w stosunku do reszty powierzchni.
9. Przygotować masę: kawę i żelatynę wsypać do metalowego garnuszka, dodać 60 ml wrzącej wody i wymieszać. Odstawić na kilka minut, następnie mieszać do całkowitego rozpuszczenia się żelatyny. Dodać likier, wymieszać i ostudzić.
10. Do miski wlać zimną śmietankę kremówkę, od razu dodać zimne mascarpone i cukier puder. Miksować przez około 1-2 minuty na wyższych obrotach do czasu powstania gęstej i sztywnej masy.
11. Połączyć masę z ostudzoną żelatyną (najpierw dodać do żelatyny 2-3 łyżki masy, wymieszać, następnie połączyć z resztą masy).
12. Złożyć ciasto: na nasączony biszkopt wyłożyć frużelinę wiśniową. Ja użyłam gotowej, z puszki, ale można zrobić samodzielnie.
13. Na warstwę owocową rozłożyć masę kawową, wyrównać. Wstawić do lodówki.
14. Przygotować polewę czekoladową: śmietankę wlać do garnuszka i zagotować. Wyłączyć gaz, gdy tylko zacznie wrzeć.
15. Do gorącej śmietanki włożyć połamane kawałki czekolady. Mieszać, rozcierając grudki.
16. Ostudzić. Ja przelałam polewę do miseczki, aby szybciej ostygła. Chłodną polewę wylać równą warstwą na masę kawową. Ciasto ponownie wstawić do lodówki. Schładzać przez przynajmniej 3 godziny.
17. Pokroić na porcję.
Smacznego.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Ciasto musiało być pyszne bo i na takie wygląda. A co do filmu - bardzo korci mnie aby go obejrzeć, jednak nie wiem, czy do końca seansu wytrzymałabym psychicznie.
OdpowiedzUsuńJa mam raczej silną psychikę, ale podczas powrotu do domu "puściły mi nerwy" i popłakałam się. Rozmawialiśmy z mężem długo o tym filmie. Naprawdę robi ogromne wrażenie. Pozdrawiam, Aleex :)
UsuńA mój tato powiedział, że nie chce filmu, bo cudem z tego wyszedł , niestety, nie z seansu filmowego, ....
UsuńDziadek mojej przyjaciółki także przeżył. Niewiele o tym mówił, ale nigdy po zmroku sam nie wychodził z domu...:( Pozdrawiam, Aleex :)
UsuńWitam,czy zamiast fruzeliny może być dżem lub konfitura.Pozdrawiam Halina
OdpowiedzUsuńTak. Ważne, żeby wiśnie były całe, bo ciekawie to wygląda podczas krojenia :) Pozdrawiam, Aleex :)
UsuńOd jakiegoś czasu zaglądam sobie na Twój blog, bo podajesz bardzo fajne przepisy, na dzisiejsze ciasto aż ślinka mi cieknie :)
OdpowiedzUsuńCo do filmu, to nie oglądałam i po Twoim opisie chyba jednak nie będę go oglądać. Ostatnio za to czytałam książkę "Byłem numerem... opowieści z Auschwitz" i powiem szczerze, że jak sobie wmówię, że to kolejna fikcja przez kogoś wymyślona to jakoś daję radę czytać. Ale jak tylko pomyślę, że to są autentyczne opowieści ludzi którzy to przeżyli na prawdę, to od razu łzy mi same do oczu napływają i muszę przerywać czytanie...
Ja też mam problem z literaturą faktu. Do dziś mam dreszcze, gdy czytam "medaliony" czy "Inny świat". Pozdrawiam, Aleex :)
UsuńCiasto bardzo dobre, nie za słodkie. Naprawdę godne polcenia :)
OdpowiedzUsuń